Dopiero w szkole dowiedziałam się, że moi rodzicie są inni – wywiad z Olgą Bończyk

Olga Bończyk, aktorka i wokalistka. Szerokiej publiczności znana jako doktor Edyta z serialu „Na dobre i na złe” lub mecenas Paszkowska w „Barwach Szczęścia”. Choć jest wrocławianką, od wielu lat występuje na warszawskich scenach teatrów Capitol, Komedia czy Basen Artystyczny. Na swoim koncie ma pięć płyt solowych, w tym najnowszą „Ślady miłości”, której premiera została wstrzymana przez pandemię. Naszej Fundacji opowiada również o swojej rodzinie i byciu słyszącym dzieckiem niesłyszących rodziców, co stanowiło przeszkodę w budowaniu relacji z rówieśnikami, ale też ukształtowało jej charakter i wpłynęło na funkcjonowanie w dorosłym życiu.

W Pani utworach bardzo często pojawia się wdzięczność, spokój. W przeciwieństwie do dominującego nurtu w kulturze, nie próbuje Pani poradzić sobie z problemami tego świata, tylko cieszy się chwilą.

Przyszedł po prostu taki moment w moim życiu, kiedy zrozumiałam, że bez wdzięczności daleko nie pojadę. Mało tego! Dużo łatwiej się żyje i dużo łatwiej się przyjmuje wszystko to, co świat nam oferuje, jeśli mamy poczucie wdzięczności za wszystko, co było. Niezależnie od tego, czy to było dobre czy złe. Często okazuje się, że coś, co z pozoru nam się wydawało złe, obraca się ostatecznie na naszą korzyść, bo czasem trzeba coś stracić, aby coś zyskać. Może to banał, dla niektórych truizm, ale wydaje mi się, że ta wdzięczność i cieszenie się tym, co mam tu i teraz jest absolutnie wystarczające. To też sprawia, że moje życie nabrało zupełnie innego koloru, innych barw. Dlatego też przekładam to na teksty piosenek i o tym śpiewam. Wiem, że jest to spójne, bo ja naprawdę w to wierzę, że wdzięczność jest taką cechą, którą powinniśmy w sobie rozwijać, bo jeśli jesteśmy wdzięczni, to po prostu świat jest inny.

Jako aktorka, jako wokalistka dba Pani o dźwięk. W swoich płytach, łącznie z najnowszą „Ślady miłości”, przykłada Pani niezwykłą wagę do jakości dźwięku, jego piękna, czystości, brzmienia, rezonansu. Czym w ogóle jest dźwięk?

To jest bardzo rozległe pytanie i chyba nawet trudniejsze do odpowiedzi niż pytanie, czym jest dla mnie cisza, która też jest rodzajem dźwięku.

Dźwięk jest dla mnie wszystkim, co mnie otacza. Dźwiękiem są słowa, które do siebie mówimy, to jak je mówimy, z jaką energią, emocją, z jaką intencją, z jakim przesłaniem. Tak samo i muzyka jest dla mnie niezwykle ważna. Pamiętam, przed wieloma laty miałam ogromny problem z zaakceptowaniem muzyki popularnych wtedy zespołów: Pink Floyd, Led Zeppelin… W przestrzeni technicznej, warsztatowej były one na najwyższym poziomie. Ale ta muzyka sprawiała, że stawałam się nerwowa. Te alikwoty, wibracje, częstotliwości sprawiały, że stawałam się niespokojna, coraz bardziej rozdygotana. To było całkowicie poza mną. Wracając więc do pytania, dźwięk to nie jest tylko melodia. Nie jest to też kwestia podobania się lub nie. Dźwięki potrafią sprawić, że albo się dobrze czujemy i dobrze one na nas oddziaływają, albo potrafią wręcz wzbudzić w nas agresję. Dlatego też, kiedy jestem zdenerwowana, źle się czuję, jestem niespokojna, szukam dźwięków, które mnie koją, np. misy tybetańskie.

W Pani twórczości, w Pani muzyce jest bardzo duża doza delikatności, harmonii. Tak jakby tkała Pani materiał z dźwięków. Pojedyncza nitka jest istotna, ale najważniejszy jest cały wzór. Taka jest też najnowsza płyta: spójna, wrażliwa. Nawet rap na końcu pasuje do całości.

Coś w tym jest! Kiedy jestem zapraszana np. na koncerty tak zwane składankowe, kiedy mam wystąpić pomiędzy innymi artystami, to najczęściej nie jestem zadowolona z tych występów. Choć przeważnie są one wykonane dobrze, mam świadomość, że to, co jest spójne na płycie, czy na koncertach, tu nie stanowi całości. Być może wydziergam jeden rządek, ale potem muszę zejść ze sceny i dopiero po kilku piosenkach wchodzę, jestem już w zupełnie innej przestrzeni, dynamice i muszę zacząć tkać coś swojego od nowa.

Fot.  Katarzyna Jarosz

Często w wywiadach opowiada Pani o swoim domu rodzinnym. Kiedy je czytam, mam wrażenie, że Pani życie to taki Mazurek Chopina, który zaczyna się głośno, donośnie, następnie grany jest cicho. Uznaje się, że zawarte są w nim wspomnienia kompozytora, który siedzi przed karczmą i słucha: kiedy drzwi się otwierają, muzyka brzmi głośno, kiedy się zamykają – dźwięk jest prawie niesłyszalny. Czy tak wyglądał Pani świat dzieciństwa, raz forte, raz piano?

Myślę, że tak. Przyznam szczerze, że nigdy tak o tym nie myślałam. Ale rzeczywiście bardzo wcześnie czułam, pomimo okoliczności, że moje życie jest na scenie. Ciągle w swoich uszach słyszałam piosenki, które kiedyś zaśpiewam. Słyszałam je w swoim sercu, w swojej głowie, w swojej duszy, ale rzecz jasna nie mogłam ich zaśpiewać, bo byłam przed tą umowną karczmą. Raz po raz los pozwalał mi otwierać te drzwi, np. kiedy jako siedmiolatka mogłam przez dwa lata śpiewać w operze „Wesele Figara”. Były więc takie momenty, kiedy wchodziłam na prawdziwą scenę, kiedy czułam zapach kulis, przebierałam w kostiumy, czułam się jak prawdziwa artystka na scenie. Po czym jechałam do domu ciszy, musiałam odrabiać lekcje i znów zamykano mi świat, o którym marzyłam. Ale to coraz bardziej rozbudzało moją dziecięcą wyobraźnię i rzeczywiste pragnienie, aby dopiąć tego celu, aby stać się prawdziwą artystką.

Zatrzymajmy się w tym punkcie. Olga Bończyk – dziecko. Z jednej strony buduje Pani swoją tożsamość, osobowość, marzy Pani o scenie, z drugiej jest Pani opiekunem i tłumaczem swoich niesłyszących rodziców. Jak wygląda godzenie ról w tak skrajnych światach?

Często dostaję właśnie to pytanie, jak to wtedy było. Po prostu, było normalnie. Trzeba spojrzeć na to z innej perspektywy, każdy z nas rodzi się w jakiejś rodzinie, społeczności, rzeczywistości, dobrej, złej, bogatej, biednej, patologicznej, szczęśliwej lub niepełnosprawnej, tak jak ja. Traktujemy wtedy swój dom rodzinny, otoczenie jako coś normalnego. To jest nasz punkt wyjścia. Ja dopiero w szkole dowiedziałam się, że moi rodzicie są inni. Dla mnie to wszystko, co było u nas w domu, że posługujemy się językiem migowym, było jak najbardziej naturalne. Wychowywałam się w normalnym domu, tylko rodzice po prostu nie słyszeli. Ja w ogóle nie zdawałam sobie sprawy z tego, że zostałam wciągnięta w strefę, która nie przynależy się dzieciom, w bycie opiekunem. Uważałam, że każdy tak ma, że kiedy rodzice potrzebują pomocy, to trzeba im pomóc. Trzeba być tłumaczem, jestem nim. Mam z nimi pójść do urzędu, idę. Mama jest chora, idziemy razem do lekarza. Trzeba przetłumaczyć dziennik telewizyjny, robię to. Uważałam, że tak funkcjonują wszystkie domy. Dopiero szkoła zweryfikowała to. To tam dowiedziałam się, że czas, który poświęcam moim rodzicom, mogłabym poświęcić sobie. Mało tego! Dowiedziałam się, że moi rodzice są gorsi, głupsi. Te stereotypy, zaszufladkowanie sprawiły, że czułam się napiętnowana.

Fot. Andrzej Świetlik

Czy Pani właśnie jako dziecko takich, a nie innych rodziców była traktowana jako „głupsza”, „inna”?

Tak, przyznaję szczerze, musiałam wiele rzeczy przepracować w swojej głowie. Do ostatnich chwil życia swoich rodziców, czyli też i jako nastolatka, walczyłam o godność swoich rodziców i mojej rodziny na różne sposoby, nawet rękoczynami. Nie pamiętam, w której klasie pobiłam koleżankę. Wzięłam skakankę, związałam ją i stłukłam. Dostałam za to naganę w szkole.

Ale przyznaję, że jako nastolatka chciałam się podobać, chciałam, aby mnie lubiano, chciałam przynależeć do jakiejś grupy, a wciąż byłam w swojej klasie odrzucana, czułam rodzaj wstydu i żalu, że mi się trafili tacy rodzice. Nie cały czas byłam harda, miałam swoje słabości i chciałam być przez rówieśników zaakceptowana. Zawsze czułam na sobie to piętno pochodzenia z rodziny, która jest inna. Pamiętam, że w tym okresie jeśli ktoś nie zapytał, to nie mówiłam, że rodzice są głusi, żeby w razie czego nie prowokować, żeby dać sobie czystą kartę. Co nie było łatwe, ponieważ z jedną klasą byłam związana przez całą szkołę podstawową i liceum. Jeśli więc ktoś mnie nie lubił w pierwszej klasie, to nie lubił mnie i po 12 latach. Nie miałam możliwości wejścia do innego środowiska aż do matury. Pamiętam, że momentem, w którym moje pochodzenie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, były dopiero studia. Dopiero tam nikogo nie interesowało z jakiej jestem rodziny, a nawet jeśli, to było przyjmowane na zasadzie, że każdy jakiś dom ma. Wśród moich kolegów na uczelni było dużo więcej empatii. Znaczenie miałam ja i to co sobą prezentuję. Mogłam wtedy swobodnie rozwinąć skrzydła i budować relacje z innymi bez obciążeń.

A wracając jeszcze do Pani roli tłumacza i wkraczania w przestrzenie dorosłych. Czy w domu były tematy tabu?

Ależ oczywiście! Moja mama była bardzo religijna i przy tym pruderyjna. Kiedy czasami wspólnie oglądałyśmy film, a w nim pojawiały się erotyczne sceny, mama wypraszała mnie z pokoju, mówiąc: „Oleńko, nie możesz tego oglądać, bo ja będę miała za ciebie grzech”. Cielesność w naszym domu też była tematem tabu, a to z kolei odbiło słabym echem w moim późniejszym życiu. Do dnia dzisiejszego mam problem z rozbieraniem się w garderobie. Zwyczajnie się wstydzę i jest to wstyd wyniesiony z domu. Mama bardzo dbała o moją moralność. Pamiętam, że kiedy powiedziałam jej, że bardzo bym chciała zostać aktorką, nie wyraziła na to zgody. Mówiła: „jesteś za ładna, będą kazali ci się rozbierać w każdym filmie”. Marzenie by zostać aktorką zrealizowałam, ale już po śmierci mamy, mam więc świadomość, że postąpiłam wbrew jej woli. Nie wiem co by było, gdybym podjęła decyzję jeszcze za jej życia. Ale…! Aktorstwo uprawiam już od ponad 20 lat i nigdy nie było sytuacji, mało, nigdy nie dostałam nawet propozycji, aby się rozebrać na scenie czy przed kamerą. Myślę, więc, że mama czuwa! (śmiech).

W zawodzie często łączy Pani nabyte jako aktorka i wokalistka zdolności z własną historią. Poprzez swoje talenty, warsztat integruje Pani świat osób niesłyszących ze sztuką i kulturą. Jakie są wyzwania w tłumaczeniu poezji na język migowy?

Język migowy jest językiem uproszczonym, trudno jest w nim przekazać niuanse. Sama nigdy nie występuję jako prawdziwy tłumacz języka migowego. Nie odważę się na to. Po pierwsze dlatego, że od wielu lat już nie migam czynnie i nie mam już takiej swobody.

Naturalnie, jeśli jest jakaś fundacja, projekt, trzeba pomóc osobom niesłyszącym, to ja się w to z przyjemnością angażuję. No bo kto, jak nie ja! Nie znam wśród moich kolegów, ani w ogóle wśród osób medialnych, drugiej takiej osoby, która by tak łączyła oba światy.

Mam jednak pewne przykre wspomnienie, dostałam kiedyś list od osoby głuchej lub osoby CODA (z ang. Child of Deaf Adult/s) czyli takiej jak ja, słyszącego dziecka niesłyszących rodziców. Autor listu napisał, że ja nie jestem dzieckiem CODA i nie mogę się za taką osobę publicznie podawać, ponieważ mentalnie wyrwałam się ze swojego środowiska.

Czyli została Pani poddana kolejnemu wykluczeniu i pozbawiona swojej własnej historii?

Tak. Przede wszystkim zrobiło mi się strasznie przykro i poczułam naprawdę piekący ból w brzuchu. Do dzisiaj pamiętam to uczucie. Przecież, kto chciałby przynależeć do świata niepełnosprawnych? A ja bardzo chciałam do nich w tym momencie należeć. Poczułam się, jakby ktoś wyrzucił mnie na bruk. Tak jakby ktoś chciał mi odebrać dzieciństwo.

Fot. Michał Lenarczyk

Rozmawiamy o osobach niesłyszących, ale pod Pani słowa można by wpisać dowolną niepełnosprawność lub inne braki np. dziecko alkoholików, z biednego domu, czy dowolne inne ograniczenie wykluczające ze społeczności?

Zdecydowanie tak! Dzisiejsza psychologia, medycyna pozwala na stworzenie przestrzeni do wsparcia takich osób. Wszystkie traumatyczne wspomnienia, słowa, które usłyszałam, to wszystko też, czego nie mogli dać mi rodzice, bez żadnej ich winy, pozostają na lata. Wiem to po sobie, bo to wszystko musiałam przepracować w dorosłym życiu. Zapłaciłam za to ogromną cenę nieudanych małżeństw, cech, które wrosły we mnie, kiedy walczyłam o godność, jak na przykład konieczność kontrolowania wszystkiego i wszystkich.

Co się zmieniło w postrzeganiu osób niesłyszących od Pani dzieciństwa?

Mam takie poczucie, że dzisiejszy świat jest dla nich dostępniejszy. Oczywiście mówię to tylko z pozycji obserwatora, należałoby się o to spytać osoby niesłyszącej. Na pewno technologia ułatwiła im komunikowanie się. Możliwość wysłania SMS, czy możliwość porozmawiania wideo przez różnego rodzaju komunikatory sprawia, że mogą ze sobą rozmawiać na odległość. Kiedyś to było zupełnie niemożliwe. Mój tato wysyłał do mnie faksy, kiedy już to było możliwe. Nadal jest wiele do zrobienia, np. w Stanach osoby niesłyszące kończą studia, robią doktoraty i mają całą gamę możliwości, aby się kształcić, rozwijać. W Polsce wciąż strefa edukacji jest w powijakach. Jeśli już, to najczęściej studentami zostają nie osoby głuche, ale osoby niedosłyszące. I to po ich stronie jest ten ogromny wysiłek, który muszą ponieść, żeby udźwignąć tempo studiowania i całego życia akademickiego.

Gdyby mogła Pani wprowadzić zmiany systemowe w Polsce, co by Pani zmieniła?

Z całą pewnością postawiłabym na większy dostęp do edukacji. To, co mnie w moim dzieciństwie bardzo bolało, że o głuchych osobach mówi się, że są głupsi, wynika z tego, że oni nie mają dostępu do normalnej edukacji, do jakiej powinno mieć dostęp każde dziecko. Osoby niesłyszące, czego wiele osób nie rozumie i nie chce zrozumieć, to nie są osoby upośledzone umysłowo. One tylko nie słyszą. Mają one całą paletę talentów, w tym artystycznych, muzycznych, co udowodnił profesor Skarżyński (założyciel i dyrektor Światowego Centrum Słuchu w Kajetanach). Osoby niesłyszące mają, jak każdy z nas, swoje aspiracje, aby być świetnymi sportowcami, naukowcami, lekarzami, prawnikami, architektami, pilotami i zdobyć swoje wymarzone szczyty. Oni tylko nie mają słuchu. Trzeba tylko uświadomić decydentom w Polsce, że wystarczy pójść w ślady innych krajów, które ten problem dawno rozwiązały, a wówczas ci ludzie mogą być fantastycznymi pracownikami, ludźmi spełnionymi, których potencjał można wykorzystać na wiele sposobów. To, że głusi są w grupie osób niepełnosprawnych jest niesprawiedliwym wykluczeniem. Jako polityk zdecydowanie poszłabym w kierunku poprawy dostępności edukacji, bo wiem, że mamy tutaj zupełnie niewykorzystany potencjał.

Na koniec wrócę do Pani pracy zawodowej. Gdzie można Panią usłyszeć, zobaczyć?

Cieszę się, że płyta wstrzymana przez pandemię wreszcie się ukazała. Postanowiłam przy okazji, że od teraz, raz na kwartał będę wydawać nowego singla. I żeby nie być gołosłownym, dwa dni temu (17 lipca 2021 r.) odbyła się premiera singla pt. „W JEDNEJ CHWILI”. We wrześniu wystąpię na Festiwalu w Opolu. Ale poza tym oczywiście teatr, teatr, teatr. Przygotowałam też nowy recital pt. „Piosenka dobra na wszystko” i w planach mamy sporo koncertów.  Bardzo bym chciała też rozpocząć trasę koncertową z moją najnowszą płytą „Ślady miłości”. Mam więc nadzieję, że pandemia nam odpuści i już nie będę musiała wymazywać kolejnych dat z kalendarza.

Tego Pani życzę i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Marzena Mikosz